"Opowieści lotniarskie"




Znany polski lotniarz Zygmunt Konieczny napisał książkę ze wspomnieniami o początkach polskiego lotniarstwa "Opowieści Lotniarskie".
Kilka opowiadań do przeczytania
http://naszestrony.nazwa.pl/lotnie/content/view/169/49/
Znalazło się też tam opowiadanie o mnie pod znaczącym tytułem:



GDZIE SIĘ Z TAKIM POKAŻESZ ?

Poznałem go w Jeżowie Sudeckim, gdzie przyjechał na latanie wraz z grupą kolegów z Łodzi. Wyróżniał się długimi włosami spiętymi gumką i długą do pasa brodą. Na imię miał Daniel, ale wszyscy mówili na niego Hippis. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy , spotykaliśmy się przeważnie w Jeżowie na lataniu. Szanowałem Hippisa za jego niesamowity zapał do latania, uczciwość, koleżeńskość, uczynność. Jego wygląd nie przeszkadzał mi wcale, chociaż różnie z tym wśród kolegów bywało.

Janusz Wasilewski z Warszawy, słynny wśród lotniarzy m in. z bardzo bezpośrednich wypowiedzi, kiedy mu mówiłem o zaletach charakteru Hippisa, wypalił po swojemu:

- No dobrze, ale gdzie się z takim pokażesz?

Ja się nie wstydziłem z Danielem pokazywać a pewnego razu zabrałem go do swojej rodzinnej wioski w górach i rodzina moja również przyjęła go serdecznie. Dzieci wsiowe tylko, jak to dzieci, biegały za nim i wołały "dziod", ale Daniel był do takich obelg przyzwyczajony i nic sobie z nich nie robił.

Do tej wioski, która się nazywa Skrzydlna, przyjechaliśmy z Jeżowa Sudeckiego polatać na lotni z pagórków, których tam nie brakuje. Zaczęliśmy zaraz po przyjeździe od pagórka który znajduje się zaraz za moim rodzinnym domem, ma wysokość 100 m i nazywa się jak większość pagórków w tej okolicy - Dział. Była to zima, śniegu jednak szczęśliwie nie było dużo. Wynieśliśmy lotnię na szczyt Działu, rozłożyliśmy i Daniel poleciał pierwszy. Wystartował pięknie, przez chwilę go widziałem a potem znikł za drzewami a za następną chwilę usłyszałem charakterystyczny, dobrze znany lotniarzom dźwięk - "ŁUUP"!. Puściłem się pędem przez krzaki i pola w dół i wkrótce zobaczyłem na łączce koło potoku, przed wysoką brzozą, szczątki lotni Hippisa. On sam stał w pobliżu na własnych nogach, co mnie bardzo ucieszyło, a następnie ruszył szybkim, trochę może tylko "automatycznym" krokiem w kierunku mojego rodzinnego domu , do którego było jakieś 200 m. Pobiegłem na skos przez pola i w połowie drogi do domu spotkałem się z nim. Nie zdążyłem nawet zapytać jak się czuje, bo na mój widok osunął się na ziemię - zemdlał. Przestraszyłem się na dobre, szybko jednak "wrócił do siebie", doszliśmy do domu a następnie zawiozłem go do najbliższego szpitala w sąsiedniej wiosce - Szczyrzycu.

Jak się później dowiedziałem, Daniel wybrał do lądowania pole za brzozą, jednak przed samą brzozą "przydusiło" go, owinął się dookoła niej i spadł z wysokości 15 m. Rozbił doszczętnie lotnię a sam wybił sobie lewą rękę w łokciu tak, że przedramię miał zgięte pod kątem prostym, ale do tyłu. Machnął ramieniem i przedramię wróciło na swoje miejsce, tylko w okolicy łokcia pojawił się olbrzymi, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy (z przewagą fioletu) siniak.

W szpitalu w Szczyrzycu Pani Doktor naskoczyła na nas, mówiąc że jesteśmy idiotami, bo zajmujemy się tak niebezpiecznym sportem. Po krótkich naszych wyjaśnieniach zajęła się jednak serdecznie Danielem a następnie wypisała skierowanie do większego szpitala w Limanowej.

Zawiozłem go tam i zostawiłem. Kiedy po dwóch dniach chciałem go odebrać, ordynator szpitala powiedział, że musi się jeszcze temu Hippisowi przyjrzeć. Do dzisiaj nie wiem czy chodziło mu o uszkodzone ramię czy o oryginalny, hippisowski wygląd Daniela. Przyglądał mu się jeden dzień a następnego rano wypisał ze szpitala.


Zygmunt Konieczny




Obudziło to moje wspomnienia i opisałem to zdarzenie tak jak odnalazłem je w pamięci i wygląga to tak:



"Jak Zygmunt pokazał się ze mną w Beskidach."

Zygmunta poznałem w Jeżowie Sudeckim, jakoś tak przypadliśmy sobie do "gustu" chyba na zasadzie przeciwieństw połączonych pasją do latania, odwiecznej choroby człowieka wolnego. Wśród łódzkiej grupy lotniarzy miał ksywkę "Dyrektor" albowiem dyrektorował rybakom daleko czy też blisko morskich połowów.

Dziś już trudno mi sobie przypomnieć z jakich powodów znaleźliśmy się w jego Syrenie de Lux i zmierzaliśmy z moją lotnią na dachu w kierunku Beskidu Wyspowego. Zgodnie z konkluzją Wasilewskiego z zamieszczonego wyżej opowiadania, Zygmunt nie chciał się ze mną pokazać w Warszawie ale postanowił pokazać mnie swojej rodzinie, wysoko cenię do dziś jego odwagę i życzliwość. Syrena którą jechaliśmy była naprawdę dyrektorska, a dlatego że miała dźwignię zmiany biegów w podłodze, to coś tak jak Porche z automatem. Dźwignia działała wspaniale, chociaż przy czwórce (miała 3 cylindry ale biegów chyba 4) jakoś coraz bardziej musiałem się przesuwać w stronę drzwi żeby nie przeszkadzać kierowcy. Okazało się że śruba mocująca obudową dźwigni w podłodze się obluzowała, aż w końcu wypadła i Zygmunt dzielnie w okolicach Katowic, przy mroźnej pogodzie walczył leżąc na plecach aby dojazd do jego rodzinnej wioski w Beskidach się ziścił, albowiem okazało się, że Zygmunt jak każdy dyrektor przedsiębiorstwa dalekomorskich połowów pochodzi z gór.

Dotarliśmy mimo przygód natury technicznej w Beskid Wyspowy. Niezwykle malowniczy zimą, odsunięty od turystycznego zgiełku i sennie czekający na Wielką Noc. Dokładnie nie pamiętam daty, wiem tylko, że to był już okres Wielkiego Postu i wszystkie góralskie rodziny z utęsknieniem czekały na Zmartwychwstanie trwając w umartwieniu. Umartwienie było poważne i pogłębiało się z każdym dniem, gdyż męska część góralskich rodzin trwała honorowo w postanowieniach... "co by w poście nie pić, a nawet nie palić"... góral w postanowieniach wiadomo wytrwa bo jest charakterny, a jego oderwany od rzeczywistych i oczywistych potrzeb organizm, mścił się na otoczeniu z nad wyraz zaciekłą skutecznością. Postne cierpienie wisiało nad każdym i spadało na każdego kto wszedł w drogę trwającemu w postanowieniach, a była to najczęściej jego najbliższa rodzina. Od tego czasu wiem dlaczego Wielkanoc nie jest takimi radosnymi świętami jak Boże Narodzenie. Ja natomiast zostałem niezwykle miło przyjęty jako cudak i odmieniec czyli swój, bo każdy góral też był tak zawsze postrzegany wśród narodów świata. Jako swój spałem w ogromnej izbie, w jeszcze większym łóżku, pięknym i drewnianym, pod wielkimi pierzynami wśród poduszek.....jako hipis jeszcze raz dziękuje za to niebiańskie spanie!!! W końcu trzeba było odpłacić za gościnę lotem z rodzinnej góry Dział.

Było jak na zimę późne popołudnie, słońce wisiało już nisko cienie kładąc długie i granatowe, usypiając kolejne doliny już przed nocą okrywające się gęstniejącymi mgiełkami. Wjechaliśmy na Dział, widok był przepiękny, powietrze mroźne i kryształowe, śnieg niezbyt kopny, łatwo rozkładało się lotnie chociaż na mrozie czesko-japońska, pomarańczowa folia, którą lotnia była pokryta szeleściła głośno, a dźwięk uderzanych o siebie duralowych rur niósł się echem w wypełnione ciszą i krakaniem powracających z żerowania gawronów doliny. Lotnia szybko była gotowa do lotu. Nie ubierałem się zbyt ciepło bo lot przy takiej pogodzie miał nie trwać długo. Sprawdziłem wszystko, podpiąłem się, poprosiłam Zygmunta żeby mi pomógł przy starcie i lekko mnie wypchnął bo rozbieg po śniegu nie był łatwy, a wiatr niezbyt silny. Wystartowałem, w powietrzu cisza i spokój tak jak się spodziewałem czyli tz. "masełko", podziwiałem widoki, rzadko latałem w górach zimą. Trochę pokręciłem w prawo i w lewo i pomału zacząłem wybierać miejsce do lądowania. W obcym terenie trzeba się skupić i dobrze wypatrywać zwłaszcza drutów trakcji elektrycznej. W wąskich beskidzkich dolinach zawsze jest tłok i mało miejsca, wybrałem łączkę lekko pod stok zaraz za miedzą na której rosło kilka drzew, zbliżając się do nich lekko ściągnąłem sterownice żeby nabrać prędkości, która pozwoli mi z zapasem przeskoczyć nad drzewami. Drzewa się zbliżały, oddałem sterownicę spodziewając się lekkiego "kopa" w górę. Niestety nic takiego nie nastąpiło, zostałem tylko popchnięty w stronę drzew, a była to dorodna 3 piętrowa brzoza, potem wszystko poszło jak zwykle bardzo szybko. Próbowałem jeszcze ominąć najwyższą brzozę ale to już był tylko zbędny akt rozpaczy, zawadziłem o jej wierzchołek lewym skrzydłem, okręciło mnie wkoło drzewa i runąłem w dół ....obudziłem się, w głowie mi szumiało i było mi "niedobrze".

Pierwsze co zarejestrował mój wzrok to złamana sterownica. Pomyślałem, że znowu będą kłopoty ze zdobyciem nowej (wtedy to był prawdziwy kłopot) było to typowe zachowanie w tamtych czasach. Podobnie zachował się pewien żużlowiec w oglądanej przeze mnie kiedyś transmisji telewizyjnej z zawodów. Miał wypadek wbił się w bandę, przynieśli go do boksu, a jak lekko oprzytomniał to pierwsze o co się spytał to - "co z motorem i czy się da naprawić"...!!.... niewiadomo czemu mi się to teraz przypomniało. Uśmiechnąłem się w myślach konfrontując to ze swoją sytuacją leżącego na plecach, na twardym mocno przewianym do widocznej pod nim zmarzniętej ziemi. Uśmiech mi nieco zmroziło jak zobaczyłem, że koło mnie z lewej strony leży moja ręka, której nie czuję, zgięta jest w łokciu w druga stronę, a sweter w okolicy łokcia jest mocno zwężony..... pomyślałem rzeczowo..."urwało mi rękę". Robiło mi się coraz bardziej niedobrze, czułem że zaraz zemdleje, jakoś się podniosłem odpiąłem od lotni. Postanowiłem biec w kierunku domu, w którym mieszkaliśmy dopóki nie stracę przytomności. Skąd ja wiedziałem gdzie mam biec do dzisiaj nie wiem. Było ciężko ale biegłem, przeszkadzała mi pozapinana uprząż, lewa ręka dyndała bez czucia z palcami wykrzywionymi w jakimś dziwnym przykurczu. Zatrzymałem się postanowiłem odpiąć klamry uprzęży, ciężko było jedną ręką więc odruchowo użyłem drugiej, poczułem ostry ból ale ręka wróciła do życia.

Zobaczyłem Zygmunta zbiegającego z góry i jego mocno przerażony wyraz twarzy. Potem straciłem przytomność, czego logicznie biorąc nie mogłem pamiętać, a o czym dowiedziałem się z opowiadania Zygmunta. Po dotarciu do domu położyli mnie do mojego wielkiego drewnianego łóżka i zaczęło mną mocno trząść i telepać w szoku pourazowym. Ręka w łokciu szybko mi opuchła tak, że nie mieściła się w rękawie swetra. Droga do szpitala w Limanowej była bardzo mozolna i przedziwna. Mgiełki dzienne zamieniły się w gęstą jak śmietana mgłę nocną, światła Syreny oświetlały najwyżej 5 metrów przed maską, więc nawigowaliśmy w oryginalny sposób. Ja otwierałem drzwi i podawałem Zygmuntowi komunikaty czy jesteśmy koło namalowanej bocznej linii drogi, tak dotarliśmy do szpitala.

Ręka w łokciu bolała coraz bardziej, podczas prześwietlenia mieniła się już wieloma kolorami. Okazało się po prześwietleniu, że ręka sama się nastawiła prawidłowo więc dostała szynę dla wsparcia ale ze względu na wstrząs mózgu zostałem w szpitalu na tz. obserwacje. Na sali ze mną leżeli naprawdę prawdziwi i poważni połamańcy, a stary góral na łóżku obok świadczył o małości mojej przygody i cierpienia.

Opowiadał mi - "Panie 25 lat ciąłem krajzegą i było dobrze ....uważałem... aż tu masz, kłoda odbiła i piła przeleciała mi przez łape...!!! Mieszkam wysoko więc pogotowie nie dojedzie, 2.5 km musiałem schodzić z tymi dyndającymi paluchami....ale owinąłem je szmatą, żeby ich nie pogubić.....pozszywali, ale mówią że już nie będę nimi przebierał.....oj kobita mi łeb obtańcuje.....!!!.

Cała reszta załogi taż była optymistycznie nastawiona do życia, zwłaszcza że z rana (noc miałem nieciekawą łokieć koniecznie chciał życ a ja spać nie dogadaliśmy się do rana) przyszła nowa obsługa pielęgniarska na praktyki z miejscowej szkoły pielęgniarskiej, same młode przaśne góralki..... oj nie miały lekkiego dyżuru.... Żartom nie było końca, góralskie żarty nie są wagi lekkiej. Oby być w środku zabawy poprosiłem jedną z uczennic żeby mi pomogła założyć gumkę na moją kitkę (mówię o włosach na głowie), bo jedną ręką nie dawałem rady, a na wizytę Zygmunta chciałem być w dobrej formie i wyglądać dostojnie. Strasznie była zmieszana moim wyglądem, wzięła gumkę, coś mi tam majstrował z tyłu mojej głowy, a po chwili wyznała z zakłopotaniem że nie wie jak się to robi...... śmiechom na sali nie było końca. Miałem dość szpitala, co mi do dziś pozostało, a Zygmunt używając swoich dyrektorskich sposobów spowodował nagłe wypisanie. Kobita mnie za bardzo nie obtańcowała, tylko tak jakoś z politowaniem pokiwała głową. Łokieć nie zginał się jeszcze 3 miesiące ale na lato lotnia i ja byliśmy gotowi na nowe wyzwania.

W Beskidzie Wyspowym już nigdy więcej nie byłem, chociaż sporo potem jeździłem po Beskidach na rowerze z niezłymi wariatami, paru odprowadzałem do szpitala, mnie tym razem Beskidy oszczędziły. Natomiast do dzisiaj w męskim gronie jak rozmawiamy o partyzanckich czasach i pokazujemy sobie rany, dumny jestem z wgniecionej na czole czaszki. Zawsze chciałem być artystą i prawdopodobnie uraz płatów czołowych pod beskidzkim Działem to niechybnie przypieczętował.

Zygmunt po wielu latach skontaktował się ze mną pisząc opowiadanie o mnie, jedno z wielu z jego ksiązki "Opowieści Lotniarskie". Pozwoliłem sobie opisać to zdarzenie z pozycji leżącego na śniegu albowiem na każdą historię warto popatrzeć z kilku stron i pozycji, wtedy nabiera kształtów i bardziej mieni się kolorami.


Daniel Zagórski

i lotnia własnej konstrukcji ARGUS maxi






Miejscowość nazywała się nomen omen Skrzydlna.....oto panorama jaj okolic.



Ja i mój foliowy ARGUS



Brzoza i ja z ręką na temblaku.



Zygmunt i jego foliowa BRYZA uszkodzona w Jeżowie Sudeckim i dlatego nie latała z Działu w Skrzydlnej









HOME        ABOUT ME        NEWS        PAPER        DIGITAL        PHOTO        VIDEO        MUSIC        LINKS        CONTACT© Daniel Zagórski